12.05.2009

Brazylia, dzień 1.

12 maja (wtorek), Rio de Janeiro

9200 km nocnego lotu nad Oceanem Atlantyckim z Paryża do Rio de Janeiro (Rzeka Styczniowa). Musimy przestawić zegarki, jest 5 godzin wcześniej niż w Polsce.

Gdy po 5.00 lokalnego czasu wylądowaliśmy w dawnej stolicy Brazylii (przez kilka lat nawet tymczasowej stolicy Portugalii), było jeszcze ciemno. Musieliśmy się przyzwyczaić, że o tej porze roku słońce wstaje w Brazylii dość późno, a zachodzi już o 18.00.

Na lotnisku ludzie w maskach przypomnieli nam, że świńska grypa nie jest wymysłem meksykańskich mediów.

Malutki chłopiec, który kopał piłkę z ojcem w terminalu przylotów, dał nam z kolei przedsmak wrażeń futbolowych. Z okien autobusu oglądaliśmy favele – dzielnice biedy, wybudowane bez zezwoleń, na wzgórzach, dom na domu.

Nasz hotel (Lancaster Othon) od najsłynniejszej plaży świata Copacabany oddzielała tylko Avenida Atlanitica. Pokoje nie były jeszcze gotowe, dlatego poczekaliśmy na plaży. Wokół nas zaroiło się od sprzedawców koszulek, czapek, okularów i ozdób. Na szczęście nie byli zbyt nachalni.

Graliśmy w siatkówkę i piłkę plażową. Niestety, wyjście na plażę kontuzją stopy przypłacił Czarek Olbrycht. Jak się okazało następnego dnia, złamał w dwóch miejscach duży palec.

Wieczorem zjedliśmy w pobliskiej restauracji, która serwowała kilkanaście rodzajów pieczonego mięsa – każdy inny, każdy doskonały. To było prawdziwe kulinarne przeżycie.

Naszym przewodnikiem jest Andre Mafra, Brazylijczyk, który w Polsce ma szkołę tańca.

/spa/