05.03.2010

DZIEŃ 7. Kambodża

5 marca (piątek)

Obfitujące w ryby Tonle Sap (Wielkie Jezioro) w porze deszczowej powiększa się ponad dwa razy. Wizyta w pływającej wiosce na największym jeziorze słodkowodnym Azji Południowo – Wschodniej to jedna z kambodżańskich atrakcji. Po drodze z Siem Reap do portu mijaliśmy domy na palach. Między unoszącymi się na falach jeziora łodziami – domami widzieliśmy nawet kościół i boisko do koszykówki. Jest też sklep z pamiątkami i specjalna platforma widokowa dla turystów, gdzie nasz przewodnik pokazał nam żywe krokodyle.

Drużyna, z którą zmierzyliśmy się popołudniu, to grupa młodych piłkarzy (średnia wieku – 26 lat) zebrana przez Benjamina Jancloes – francuskiego menadżera pięciogwiazdkowego hotelu FCC Angkor.

Gdy podjeżdżaliśmy autokarem na mecz przywitał nas niezwykły widok budowli z wieżami. Okazało się, że to nie świątynia, a hala do koszykówki. Przy wejściu na boisko z betonową podłogą jakaś kobieta (dozorca?) bujała w hamaku śpiące dziecko.

Pod dachem głównej (i jedynej) trybuny ćwierkały ptaki. Murawa przypominała pustynię. Leo Beenhakker z pewnością nie wypuściłby na nią nawet psa.

– To wszystko wygląda tak nierzeczywiście jak mecz z Realem Madryt – powiedział Wojciech Jagoda, który odprawę zaczął od podumowania naszego pierwszego spotkania. – Zagramy w piłkę w kraju bez piłki – żartował trener. Jaggi obawiał się o nasze zdrowie. Apelował, żeby nie biegać na 100 procent i grać jak w latach 20-ych i 30-ych ubiegłego wieku.

Zaczęliśmy w składzie: Kowalski – Sak, Lepa, Brzozowski – Gołos, Sołdan, Hirsch, Tuzimek, Wierzbicki – Remplewicz i Olbrycht. Mieliśmy płynnie zmieniać system gry z 3-5-2 na 3-4-3.

Nasi przeciwnicy – pracownicy hotelu i kilku zaprzyjaźnionych bankowców – wyszli na boisko w strojach z herbem Barcelony. Po tym co pokazali, aż trudno uwierzyć, że trzy lata temu zaczynali od zera i uczyli się dopiero przepisów…

Byli niscy, ale bardzo zadziorni. O sile ich łokci przekonał się Lepka, a dokładnie jego okulary. Nawet „nasze najszybsze nogi” nie mogły wygrać pojedynku biegowego.

Na fatalnej płycie nie było mowy o wymianie podań. Najbezpieczniejsza była gra „na aferę”, długimi przerzutami.

Do legendy przejdzie akcja Piotra Gołosa, który przez kilkadziesiąt metrów zbierał się do dośrodkowania i za każdym razem piłka uciekała mu na nierównościach.

Bardzo dawał się nam we znaki upał. Polewaliśmy się wodą, a już po kilku minutach ubrania były „wyschnięte na wiór”.

Wygraliśmy wykorzystując katastrofalne błędy bramkarza. Najpierw trafił Piotr Wierzbicki, a wynik meczu ustalił po przerwie Radek Pyffel.

Przed golem na 2:0 Adam Gilarski „bombą” z dystansu prawie złamał poprzeczkę, a karnego (za staranowanie Roberta Hirscha w polu karnym) zmarnował Maciej Sołdan. – Nie było faulu na jedenastkę – próbował się usprawiedliwiać Sołdi, którego strzał odbił bramkarz.

Przy stanie 1:0 gospodarze mieli znakomitą sytuację, ale znakomicie spisał się w bramce wprowadzony po pierwszej połowie Kuba Kwiatkowski.

Smaczku rywalizacji dodawal fakt, że przegrany płacił 100 dolarów za wynajęcie boiska i sędziów.

KLIKNIJ TUTAJ, żeby zobaczyć zdjęcia.

/spa/