23.03.2015

Surfowanie, ale nie po necie…

Fuerteventura, 23 marca (poniedziałek)

Vamos, Los Polacos!Jiska energicznym gestem poderwała nas od stołów w niewielkiej restauracji dla surferów na plaży na Fuerteventurze przy hotelu Melia Gorriones. Jiska to sympatyczna, pełna entuzjazmu przedstawicielka windurfingowego biura Rene Egli, które specjalizuje się w nauce pływania na desce oraz kitesurfingu.

Niektórzy z nas, po raz pierwszy w życiu, mieli postawić swoje stopy na desce windsurfingowej, podnieść żagiel i spróbować popłynąć choć kilka metrów po Oceanie Atlantyckim. Warunki na Fuerteventurze są idealne, odpowiednio wieje, nie ma dużych fal. Biuro Rene Egli ma ponad 30-letnie doświadczenie, nowoczesną bazę, lśniący sprzęt, kompetentnych instruktorów oraz własną ekipę ratunkową z niejakim Alejandro na skuterze. W poniedziałek był najbardziej zapracowanym człowiekiem na Fuerteventurze i okolicach hotelu Melia Gorriones.

Ciężko okiełznać grupę 16 śmiałków, z których większość dotąd surfowała jedynie po internecie. Pod czujnym okiem trójki instruktorów, których pokłady cierpliwości były niezmierzone, dawaliśmy radę. Po szybkim wstępie i teorii oraz przebraniu się w profesjonalny strój – o dziwo, znalazły się pianki dla każdego – przyszedł czas na praktykę. I się zaczęło.

Części trudno było utrzymać równowagę na szerokiej jak stół, ale jednak kołyszącej się desce. Inni mieli mniejsze problemy, ale ich pływanie po Atlantyku przypominało zjazd na kreskę z Kasprowego. Umiejętności skręcania czy zawracania nie opanował nikt. Alejandro szalał więc na skuterze. Gdyby nie jego karkołomne pościgi, część zatrzymałaby się pewnie dopiero w Maroku. – Give me your hand – to usłyszał każdy, kto oddalił się od brzegu dalej niż kilkadziesiąt metrów. Niektórzy, niestety, usłyszeli więcej niż raz. – Gratis są tylko trzy powroty z Alejandro, za każdy następny trzeba dokładać na benzynę – żartowała uśmiechnięta od ucha do ucha Jiska, która z brzegu obserwowała windsurfingowe wyczyny.

Od instruktorów z Rene Egli co rusz słyszeliśmy pochwały. Najczęściej kurtuazyjne i na wyrost. Na koniec dowiedzieliśmy się, że mamy zapewnione dzikie karty na organizowane od 30 lat na Fuerteventurze zawody Pucharu Świata w windsurfingu. Radość szybko zamieniła się w rozczarowanie – ostateczny werdykt dopuszczający do startu wydaje ponoć Alejandro… Przygoda była fantastyczna, tym bardziej że deszcz padał tylko momentami, zdecydowanie częściej świeciło słońce.

W środę rano mamy spróbować kitesurfungu, a wieczorem w miasteczku Costa Calma zagramy oficjalny mecz.

W poniedziałek rano (pobudka o siódmej rano) po raz pierwszy ćwiczyliśmy na sztucznej murawie. Podczas treningu strzeleckiego piłka ledwie trzy razy wyleciała za ogrodzenie. Przed gierką spróbowaliśmy podzielić się na kibiców Realu i Barcelony, ale zdecydowanie więcej zwolenników miała „Duma Katalonii”. A, jak mawiał Michał Żewłakow, „sam z bratem meczu nie wygram”. Ostatecznie podzieliliśmy się równo, mecz był zacięty (7:6) i najważniejsze, że wszyscy są zdrowi!

/rb/