26.03.2015

Triathlon Kanaryjski zaliczony

43603

Fuerteventura, 25 marca (środa)

Był windursfing, golf w Elba Palace, a lekcją kitesurfingu zakończyliśmy – jak to nazwał Czarek Olbrycht – triathlon kanaryjski. Na Fuerteventurę możemy wracać, by wziąć udział w mistrzostwach i turniejach w tych dyscyplinach. Na razie jeszcze tylko w roli reporterów, ale może za dwa, dziesięć lat…

Na pewno wrócić warto, nawet tylko na wakacje. Przed dzisiejszymi zajęciami część grupy miała pewne obawy, czy przypadkiem zbyt szybko nie rzucą nas na głęboką wodę. Wyobraźnia pracowała. A jeśli stracimy kontrolę nad latawcem? Pogoda nie zachęcała do morskiej wycieczki do Afryki. Na desce windsurfingowej można się położyć i czekać na pomoc, ale deska kite’owa błędów nie wybacza.

Obawy szybko rozwiał nasz instruktor Michał Kolka, jeden z kilku Polaków ze szkoły Rene Egli Kite-Center: – Podzielimy się na grupy i pójdziemy chwilę poćwiczyć na piasku. Uff… Morze mieliśmy więc pod nosem, ale trzymaliśmy się od niego w bezpiecznej odległości.

43601

Michał najpierw ubrał nas w trapezy (niektórzy nazywali je pieluchami, pewnie nie bez powodu), kapoki i kaski. W lekcji chodziło o to, żebyśmy zorientowali się o co chodzi w sterowaniu żaglem, poczuli siłę wiatru (wiało ok. 22 węzłów). Teoretycznie zasady, które poznaliśmy, wydawały się proste: drążkiem sterujemy jak kierownicą roweru, gdy latawiec ucieka w prawo, skręcamy w prawo, gdy w lewo, skręcamy w lewo. Gdy zaczyna nas podrywać odciągamy drążek od siebie, gdy chcemy dodać mocy – przyciągamy do brzucha. Dziecinada. Bo kto nie umie jeździć rowerem, kto nie bawił się latawcem albo samolotem na żyłce? Ale jak to ze wszystkimi sportami bywa, teoria to jedno, praktyka drugie. Co chwilę żagiel uderzał o ziemię, albo sterujący przejeżdżał kilka metrów szorując pośladkami po piasku. Spacerowicze omijali nas szerokim łukiem, bo napięte metalowe linki mogą zrobić krzywdę. Na szczęście instruktorzy czuwali, by nie było kontuzji.

Największe pochwały od instruktorów zebrał Marcin Pawłowski, który opanował żywioł od pierwszej chwili. Jako jedyny dostał propozycję, by kontynuować naukę w następnych dniach. Marcin twierdzi, że po raz pierwszy miał do czynienia z kitem, ale dziennikarze to podejrzliwe bestie i nie każdy dał wiarę.

Przykra niespodzianka spotkała dwóch kolegów, którzy deklarowali, że są profesjonalistami. Ubrani w pianki musieli dołączyć do reszty i pobawić się na piasku. – To nie nasza wina. To instruktor nie chciał wchodzić z nami do wody – tłumaczyli. To była tylko przygrywka do wieczornych emocji na boisku.

/pw/

43602